Z Esztergomu na wschód, biegnie piękna droga przy brzegu rzeki. Przy niej góruje zamek w Wyszehradzie, skąd rozciąga się piękny widok na zalesione wzgórza i rozsiane po nich domy, kryte dachówką.
Tamtędy jechałem do Szentendre, przekonać się czy rzeczywiście jest ono tak śródziemnomorskie jak czytałem.
Istotnie było, kolorowymi fasadami niewielkich kamieniczek, niskimi bramami domów, winoroślami porastającymi balkony i garaże. Nad rzeką wolno płynęło życie, w nienachalnym świetle latarni i cichnącym gwarze restauracji. U wieczora, na Dunaju, pięknie tańczyły kaczki, płynnymi ruchami dziobiąc rzucane im okruchy ciasteczek. Ledwie kilka metrów dalej, ciągnęły się strome, brukowane uliczki starego miasta, a pomiędzy kamienicami, rozwieszone były duże abażury, służące za latarnie.
Pod nimi piłem Tokaj, zastanawiając się, czy którykolwiek z tych abażurów pasowałby do mojej lampy i cieszyłem się, że nie piję go sam, choć bardzo lubię samotnie przesiadywać w kawiarniach, to cieszyłem się, że mam obok siebie te brązowe oczy, które chyba, choćby na chwilę, zanurzyły się w moim irracjonalnym uwielbieniu tego wszystkiego co znajduję na Węgrzech, a co wiem, że tylko nieumiejętnie, tylko nieudolnie, staram się przekazać słowami.
Filip Paluch
Tekst pierwotnie opublikowany w "Migotania Gazeta Literacka", nr 1, 2, 2018.
Zdjęcia: https://www.civitatis.com