Kiedy byłem już nastolatkiem z krwi i kości, a takim człowiek staje się w wieku wczesnych lat czternastu, kiedy wypali swojego pierwszego w życiu papierosa, zaczęliśmy jeździć na Węgry. Jeździłem tam z moim Ojcem, wiecznie zdenerwowanym koniecznością prowadzenia auta, i stryjkiem. Stryjek miał zmysł człowieka zaradnego, w końcu w czasach słusznie minionych, podróżował przez całą rodzinę sojuszniczych państw, sprzedając szachy, karty do gry, kuchenki gazowe i inne przedmioty, które nie tylko finansowały mu te wakacje, ale też pozwalały co nieco zaoszczędzić. Z jego opowieści wynika, że był to piękny okres, w którym jako inżynier, jeśli tylko nadarzyła się okazja, mógł z dnia na dzień zwolnić się z pracy, jechać malować domy w Szwecji i po powrocie w ciągu tygodnia znaleźć nowe miejsce zatrudnienia. Nieco roztrzepany stryjek nie mógł być naszym węgierskim przewodnikiem, ale swoimi historyjkami dodawał tym podróżom kolorytu. Tak jak egzotyczne było dla mnie bezchmurne niebo, skwar, który nas otulał i rozwalające się campingi, gdzieś przy granicy słowacko-węgierskiej.
Zawsze kłócili się z moim Ojcem o trasę jaką pojedziemy. Stryjek preferował myślenie zadaniowe, przejazd z punktu A do punktu B, jak najmniejszym kosztem i czasem, czyli autostradą. Mój Ojciec nienawidził zaś autostrad i pod pretekstem krajoznawczym, zawsze wybierał boczne trasy, przez byłe PGR-y, gdzie pośród dawno już nie uprawianych pól sterczały trójkami, kwadratowe bloki, zamieszkałe najczęściej przez Cyganów. Na balkonach powiewały szmaty, pod ścianami pełno było przeróżnego sprzętu AGD, a śniadzi mężczyźni zwozili do tej swojej enklawy, na metalowych wózkach, lodówki i inne skarby. Dzięki upartości mojego Ojca, najczęściej podróżowaliśmy właśnie bocznymi drogami. Słowacja zawsze mnie urzekała, chociaż poza górami, przyrodą, nie ma tam zupełnie nic nadzwyczajnego. Może właśnie to nic było tak urzekające.
Te senne wioski, z megafonami na słupach, z których dobywała się przeraźliwa muzyka. I takimi drogami podróżowaliśmy ku Węgrom, które były dla mnie czymś zupełnie egzotycznym, krajem niemal śródziemnomorskim, w którym jeszcze nigdy wtedy nie byłem, a którego znajdowałem tam namiastkę. Najczęściej miejscami naszej destynacji były kompleksy basenowe położone gdzieś na prowincji. Ojciec i Stryjek bali się dużych miast, żyli w ciągłym lęku, że zostaną tam uwięzieni w niezrozumiałych drogowskazach, poplątanych obwodnicach i kilometrowych korkach. Mój Ojciec dodatkowo uważał, że spędzanie lata w mieście to bluźnierstwo przeciwko wakacjom i pewnie dlatego do Budapesztu pierwszy raz musiałem wybrać się sam, kiedy już sam miałem prawo jazdy.
Największy miastem, które odwiedziliśmy, był Esztergom. Kiedy zbliżaliśmy się do niego od słowackiej strony, a ponad koronami drzew zobaczyłem kopułę bazyliki Św. Wojciecha, oniemiałem. To był dla mnie zupełnie inny świat, kraj tak różny od barokowego Krakowa, w którym ciągle cierpię na niedobór słońca. W momencie przejeżdżania przez most nad Dunajem, byłem w ekstazie i ciągłe kłótnie pomiędzy rodzeństwem – moim Ojcem i Stryjkiem, wydały mi się zupełnie bez znaczenia. Od tamtej pory jestem zakochany w Południu i zawsze do niego tęsknię. To dla mnie terra felix, miejsce na wskroś moje, po którym mogę jedynie oprowadzać bliskie mi osoby, nie do pomyślenia bym jednak mógł je z kimś dzielić. A jednak szukam kogoś, kto tak jak ja podzieli tę moją egzaltację, kto tak jak ja utonie w zakolu Dunaju, i kto tak jak ja będzie upijał się winem i samym tych miast i miasteczek.