Jestem niemal pewien tego, że każdy ma swoje Wolfseeg. Miejsca, przedmioty i kształty, których się nienawidzi i dlatego nosi się je w sercu. Ludzi, którzy jakby z urzędu dopuszczeni zostali do obcowania z najskrytszymi zakamarkami naszego ducha, za nic mając te przestrzenie, zgrabiałymi palcami bezczelnie wskazując na punkty, które im się nie podobają. Oni nie są w stanie zrozumieć tych, przestrzeni, więc czują przed nimi lęk, boją się i pragną je z nas wyplewić.
Każdy ma swoje Wolfseeg, do którego zmuszony jest wracać raz po raz, tylko po to by czuć przemożną ulgę mogąc z niego uciec. I tak ja teraz uciekałem, mknąc pustą siedemdziesiątka piątką, z trzeszczącą kasetą w radiu tak pięknie imitującą prawdziwe dźwięki. Paląc papierosa za papierosem i wiedząc, że gdy już dojadę do swojej bezpiecznej przystani, będę musiał znowu odbudowywać harmonię mojej samotności, rozluźnić ścisk w gardle, który przeszkadza mi zaciągnąć się głębiej i zwalczyć to irytujące spięcie w żołądku.
Na szczęście miałem w tym praktykę, wiedziałem jak postępować ze sobą w takich stanach i choć nie były to metody należące do tych roztropnych, te bowiem nakazywałyby elementarny wgląd w struktury psychiczne i ich przemeblowanie, to przynajmniej były szybkie i skuteczne. Nic co działa, nie jest głupie, nawet jeżeli działa tylko powierzchownie, tylko na chwilę i nie zapobiega nawrotowi tych stanów. Z drugiej strony gruntowne przemeblowanie wymagałoby działań obustronnych, bowiem stany te wywoływane są w takim samym stopniu czynnikami zewnętrznymi jak i wewnętrznymi. Na te zewnętrzne nie miałem przecież wpływu, pozostawało mi zatem wylać kilka szklaneczek balsamu i pozwolić sobie żyć dalej bez zbędnych rewolucji. Podobnie jak balsam, trzeszcząca kaseta także przynosiła miłe ukojenie, zagłuszając to czego nie chciałbym już słyszeć. Samotnym można być jedynie w towarzystwie, a ja bardzo nie przepadałem za tym uczuciem, więc z radością uciekałem z tych sosnowych lasów, do swojego pustego mieszkania, w którym nie musiałem mierzyć się z niczym, nawet z samym sobą.
Wieczór przyniósł niesłychane jak na lipiec ochłodzenie. Lato w tym kraju potrafiłoby zaskakiwać, gdyby nie było zawsze tak na przekór przewidywalne. Chłód przywitałem jednak z rozkoszą, bowiem cały byłem rozpalony od tych jadowitych ukąszeń i nie jest to jedynie metafora, gdyż istotnie pokąsały mnie wszystkie możliwe owady – od komarów, mrówek i jak mniemam pająków, aż po szerszenie. Ukąszenie, które zadał mi szerszeń było najgorsze, spuchła mi od niego cała stopa tak, że nie mogłem solidnie zasznurować buta. I ja cały napuchłem od tej wizyty u swojej rodziny, którą nosiłem w sercu tak głęboko, że najchętniej nigdy bym się już nie wybrał w podobną podróż. Ładnie byłoby powiedzieć, że poza tą rodziną nie miałem nikogo, a ona poza mną też była zupełnie sama, bylibyśmy związani zatem mimo woli, jak gdyby z przypadku. Nie byłaby to jednak prawda, miałem przecież swoje urojenia, którymi uwielbiałem się upijać. Musiałem mieć przy sobie zawsze dwie paczki papierosów, gdy w drugiej zostawało mi mniej niż połowa, a ja nie mogłem wsiąść do samochodu, zamawiałem taksówkę i jechałem na najbliższą stację, gdyż najbliższa stacja była bliżej niż najbliższy całodobowy, i uzupełniałem braki. Nigdy nie lubiłem pić niczego w plastiku, dlatego też często musiałem kłócić się z obsługą w knajpach, gdy nalewano mi piwo do obrzydliwych plastikowych kufli. Nawet, gdy szedłem z przyjacielem nad jezioro wypić piwo, zawsze brałem z domu szklany kufel. Kiedy chodziłem nad rzekę z winem, zawsze brałem ze sobą kieliszki. To były moje urojenia, które sam stworzyłem, sam sobie wmówiłem i wierzyłem, że czynią ze mnie bardziej skomplikowaną konstrukcję ludzką, niż byłem w rzeczywistości. Prócz moich urojeń miałem jeszcze kilku przyjaciół, parę zaprzyjaźnionych miejsc i zawsze jakąś kobietę, która pomagała mi rozchmurzać niebo, gdy robiło się zbyt szare, a obłoki zbyt gęste. Lubiłem to swoje życie i kochałem witać każdy dzień, porankami tuż przed południem, zastanawiając się co mi przyniesie tym razem. Mówię porankami tuż przed południem, ponieważ nie lubiłem wcześniejszych poranków, a większość mojej aktywności przypadała na noc. Za nieprzyzwoite uważałem, aby w ogóle pomyśleć o śnie zanim zegar nie wybił godziny drugiej po północy. Od myślenia do czynów jeszcze daleka droga, dlatego też najczęściej zasypiałem przed czwartą, dumny ze swojej nocnej produktywności. Wykonywałem wtedy pasjonujące zajęcie polegające na prowadzeniu kącika porad na jednym z popularnych portali informacyjnych. Posługiwałem się kilkoma pseudonimami, w tym jednym kobiecym i na zamianę, w zależności od zapotrzebowania, odpisywałem pogrążonym w problemach codzienności, czytelnikom i czytelniczkom. Czytelniczkom lubiłem odpisywać najbardziej, to był bardzo podatny materiał.
/Droga Beato, Twój mąż nie powinien mieć do Ciebie pretensji, że nie chcesz połykać jego nasienia. Idealne fellatio nie jest wcale dowodem miłości, jak próbuje Ci wmówić Twój luby. Jeśli jego postawa będzie nieustępliwa, zaproponuj mu dietę, która pozwoli Ci łatwiej przełknąć ten problem. Iwona Tabiszewska./
Żadna praca nie hańbi, a ta zdawała mi się nawet zabawna. Tworzyłem w tym dziale wtedy różne wpisy, jak to patrzenie się na działającą mikrofalówkę powoduje zmniejszanie się biustu i potem śledziłem na różnych forach jak to mój fake news powoduje falę paniki wśród przedstawicielek płci pięknej. Sądziłem, że w tych zabawach należy zachować parytet, dlatego też tworzyłem artykuły o tym jak to zjedzenie pół główki czosnku i jednej surowej cebuli przed randką, czyni zapach feromonów mężczyzny tak zniewalającym, że wystarczy pojawić się na spotkaniu i już nie trzeba martwić się pustym łóżkiem. Niestety mężczyźni nie udzielają się tak ochoczo na forach, nie byłem więc pewien jak moje wpisy kształtują model zachowań żywieniowych samców na polowaniu, kiedy jednak od przyjaciela idącego na spotkanie z dziewczyną z Tindera, poczułem zniewalającą woń czosnku i cebuli, wiedziałem, że mam realny wpływ na masy. Może faktycznie coś w tym było, gdyż tego wieczoru widziałem, że nie wracał sam, ciężko było jednak osądzić, czy nie postanowił ugasić swojej frustracji dzwoniąc po jakąś panienkę, która za dwustuzłotowy banknot zdolna byłaby nawet wyznać miłość.
Widząc jak moje wpływy zataczają coraz szersze koła, siadałem czasami w kuchni z papierosem i na chybocącym się taborecie myślałem o sobie jak o doskonałym konstruktorze, jedynie troszeczkę wyładowującym swoje frustracje na innych. Moi znajomi, tak zresztą jak i moja rodzina, nie do końca wiedzieli czym się zajmuję, sam wolałem zachować resztki szacunku do nich i nie wiedzieć czy czytają moje teksty. Dieta mojego ojca zawsze była bogata w cebulę i czosnek. Uwielbiał karmić się grubymi kromkami chleba posmarowanego masłem z nałożonymi plastrami cebuli. Kiedy zauważyłem jednak, że moja matka pospiesznie wychodzi z kuchni po włączeniu mikrofali, przyszedł mi do głowy niecny plan.
Nigdy nie byłem do końca zrównoważony. Plama na ulubionej koszuli sprawiała nieraz, że rozszarpywałem ją w strzępy i wyrzucałem przez balkon. Zdarzyło mi się rozbić o ścianę salonu butelkę kwaśnego piwa i wpadać w histerię, gdy nie otrzymywałem tego co chciałem. Postanowiłem wykorzystać więc moc, którą nadano mi z tytułu prowadzenia kącika porad na poczytnym portalu internetowym. Na początek wykonałem małą próbę, zakrawającą o granice absurdu. Nie sądziłem, że może mi się udać lecz wiedziałem, że gdyby dziwnym trafem się powiodła, będę dla ludzi czymś bardziej wpływowym niż ich własne myśli. Nakreśliłem zatem artykuł o tym jak niebezpieczne dla zdrowia mogą być stopy metali, z których produkuje się monety. Portfele pełne miedziaków, noszone w torebkach mogą zakłócać nie tylko gospodarkę hormonalną, ale i prawidłowe działania smartphone, a to już nie przelewki. Na pomoc zagrożonej ludzkości przyszli naukowcy z Uniwersytetu Łódzkiego, którzy po latach żmudnych badań dowiedli, iż wszelkie szkodliwe dla zdrowia działanie monet w naszych portfelach, może zniwelować gałązka kopru wyciągniętego ze słoika z kiszonymi ogórkami. Należy ją nosić zawsze w przegródce na drobne, wtedy uchroni nas przed rakotwórczym promieniowaniem monet. Artykuł zatytułowałem tak: Nosisz drobne w portfelu? Możesz dostać raka! Jeden prosty sposób może Cię ochronić [zobacz jak!]. Byłem bardzo zadowolony ze swojego tekstu, ponieważ uważałem, że to najgłupsza rzecz, którą wymyśliłem w swoim życiu i naprawdę nie sądziłem, że ktoś może złowić się na ten haczyk.
Dzień po publikacji stałem w osiedlowym sklepie chcąc kupić masło, które nota bene okrutnie podrożało. Stałem w kolejce, a kolejni klienci płacili za swoje towary. Przyglądałem się im uważnie czekając, aż któryś sięgnie po drobne. W końcu zrobiła to kobieta, która była właścicielką pobliskiej osiedlowej pralni. Grzebała w swojej portmonetce szukając brakujących dwudziestu groszy, a pomiędzy jej przeszukującymi sakwę miedziaków palcami, balansowała malutka gałązka kopru. To było wprost niewiarygodne. Myślałem, że się upadnę z wrażenia. A jednak stałem i jak gdyby nigdy nic zapłaciłem za swoje zakupy kartą. To była mimo wszystko stara baba, niby właścicielka pralni więc kobieta z głową na karku, ale jednak stara baba, a stare baby mają swoje fiksacje i jedna osoba nie mogła stanowić próby statystycznej mojego eksperymentu. Zadzwoniłem więc do dziewczyny, z którą się wtedy spotykałem, ponieważ ona nigdy nie mogła odezwać się pierwsza co niesłychanie mnie irytowało, dlatego zawsze ja musiałem do niej dzwonić, a nienawidzę nawet cienia uczucia, że mógłbym się komuś narzucać.
Poprosiłem ją żeby przyszła do mnie wieczorem, ponieważ chciałem z nią porozmawiać. Istotnie chciałem omówić jedną rzecz, gdyż miałem ochotę zrobić sobie mały urlop od tego wszystkiego i pojechać na pięć dni nad morze. Znalazłem nawet taki mały domek na Helu, który można było wynająć w bardzo okazyjnej cenie. Zapukała do moich drzwi przed dwudziestą. To była bardzo ładna dziewczyna, z nieładną przecież bym się nie umawiał. Była to też bardzo inteligentna dziewczyna, w końcu po studiach, to trudno żeby była głupia. Chociaż? Usiedliśmy w salonie, gdzie zupełnie na przekór wszelkiej estetyce, na ścianie powiesiłem dywan, tak jak to robi się to w rosyjskich mieszkaniach. Nikomu, nawet mi, ta stylizacja się nie podobała lecz uważałem, że to świetny dowcip. Taki żart z samego siebie, swojego salonu i dywanu, który przedtem leżał w przedpokoju. Nalałem nam po kieliszku porto (kupionego w pobliskim dyskoncie), do kryształowych kieliszków z kolorowymi łezkami w kształcie podłużnego rombu. Ja piłem z kieliszka z granatowymi łezkami, ona zaś piła z kieliszka z łezkami czerwonymi. Taki miałem zwyczaj, że dla swoich gości zawsze dobierałem pasujące kolorystycznie kieliszki. Ona miała czerwone usta piła więc z czerwonego kieliszka.
Krótka rozmowa, co tam słychać, czy tęskniłem, czy oglądniemy w końcu ten film i takie tam dyrdymały, które nie mają najmniejszego znaczenia. Takie pytania nie mogą nawet liczyć na szczerą odpowiedź. Bo przecież czy mogłem jej odpowiedzieć, że nie tęskniłem bo miałem dużo pracy, a tego ormiańskiego filmu nowej fali nie zamierzam oglądnąć, na pewno nie w tym wcieleniu?
Zanim jej dolałem, poprosiłem żeby pokazała mi swój portfel. Drżącymi z podniecenia rękami otwarłem przegródkę na drobne. Nie mogłem uwierzyć, serce waliło mi jak młot. Był tam koper! Jeszcze mokry od wody spod ogórków. Dziewczyna z która się spotykałem, nie była głupia, ani stara. Miała zaledwie dwadzieścia pięć lat i oczy tak mądre, jakie widywałem tylko u owczarków niemieckich. Jej wzrok mnie przeszywał i onieśmielał, tym bardziej nie sądziłem, że zobaczę w jej portfelu ten koper. Podniecenie z władzy nad nią, którą posiadłem, sprawiło, że krew napłynęła mi do miejsca, w które nie powinna napływać w tym akurat momencie. Spróbowałem się uspokoić i drżącym głosem zacząłem opowiadać o tym domku na Helu, który można wynająć w bardzo okazyjnej cenie, i że przydałby mi się urlop, który chciałbym spędzić z nią. Wybuchła wtedy płaczem tak rzewnym jak płacz starej kobiety chowającej swojego męża w ziemnym grobie. Znowu byłem w szoku, ręce mi już nie drżały za to cały oblałem się potem.
– Kochanie co się stało, proszę powiedz mi co się stało, czy zrobiłem coś źle? Ja naprawdę chcę tam z Tobą jechać, bo jesteś dla mnie bardzo ważna – mówiłem tak przekonywująco jak się tylko dało, bo już nie wiedziałem o co chodzi i wolałem zadziałać z wyprzedzeniem czułymi słówkami, gdyby okazało się, że znowu coś zawaliłem. Może zapomniałem o urodzinach? Tak, tak, to możliwe, ale urodziny ma chyba w zimie, nie trzymałaby przecież tego żalu tyle miesięcy. Spodziewałem się jednak wszystkiego, nawet tych urodzin.
– Kotku, powiedz mi proszę… - szeptałem.
– Bo Ty, bo Ty, chcesz mnie zostawić. – wyjąkała dławiąc się własnymi łzami.
– Ale jak to zostawić, dlaczego miałbym Cię zostawić, przecież mamy jechać nad morze… – tłumaczyłem się jak gówniarz coraz bardziej upewniając się, że mam do czynienia z patentowaną histeryczką.
– Bo ja czytałam taki artykuł, to był bardzo mądry artykuł, o tym, że mężczyźni porzucają kobiety najczęściej nad morzem – mówiła łkając.
– Kurwa, ale jak to nad morzem ¬– uniosłem się troszeczkę bo czułem się całkowicie bezsilny wobec jej szaleństwa.
– A tak to, tak to. Bo nad morzem jest dużo jodu i to pozwala kobietom łatwiej przetrwać ból rozstania – powiedziała pociągając co chwila noskiem.
No tak, pomyślałem. Wpadłem we własne sidła. Zaledwie tydzień temu napisałem artykuł o tym, że najlepiej rozstawać się nad morzem, bo dużo jodu, a na plażach można wyhaczyć jakieś przyjemne pocieszenie. Ona płakała dalej, a ja czułem się jak bardzo zły człowiek, którego poziom satysfakcji eksploduje niby sylwestrowy szampan. Upijałem się tymi bąbelkami, tą słodyczą. Poprosiłem ją żebyśmy zobaczyli się dnia kolejnego i zamówiłem jej taksówkę. Widziałem jak odjeżdżając wciąż płakała, mimo to obiecała przyjść do mnie jutro. W między czasie napisałem pod swoim kobiecym pseudonimem tekst o tytule Jak zatrzymać faceta, trzy proste triki.
Zapukała przed dwudziestą, znowu. Byłem bardzo pewny siebie więc nie zjadłem nawet obiadu. Weszła piękniejsza niż ją kiedykolwiek widziałem. Usta krwisto czerwone, wzrok pijany z pożądania, przesłoniony mleczną chmurką. Rozpyliła na siebie chyba połowę flakonika moich ulubionych perfum. Weszliśmy do salonu, nie powiedziałem ani słowa bo wiedziałem, że nie muszę, byłem pewien scenariusza na ten wieczór. W końcu sam go napisałem. Ona zniknęła w kuchni i po chwili wróciła z dużym talerzem. Były na nim owoce morza, dwa kalmary skąpane w krewetkach królewskich delikatnie skropione sosem na bazie czerwonego wina. Doskonale wiedziałem nawet jakiego, w końcu sam napisałem ten przepis poprzedniego wieczora w mojej ukochanej rubryce. Delektowałem się tym idealnym daniem, tymi kalmarami, po które wiem, że musiała jechać do hurtowni na drugim końcu Warszawy, bo przecież "tylko tam moje kochane dostaniecie świeże kalmary, z całą namiętnością morskich otchłani, które otumanią waszego mężczyznę tantrycznym niemal pożądaniem". Wystarczyło, że lekko odchrząknąłem, a ona już niosła mi zroszony chłodem kieliszek białego wina. Szczepy Sauvignon Blanc i Semillon. Dwie stówy za butelkę, w życiu bym tyle nie wydał za wino.
Wypiłem całą butelkę, sam – znakomite!
Trzeci trik, po którym żaden mężczyzna Cię nie zostawi, to idealne fellatio. Podziękowałem za wspaniały obiad, wyborne wino i oświadczyłem, że muszę się położyć, ale tylko na chwilkę. Zaległem zatem na kanapie i leniwie wyciągnąłem papierosa. Nie musiałem nawet odchrząknąć, bo ona już stała z popielniczką i zapałkami. Zaciągnąłem się głęboko a wypuszczony z moich ust gęsty, niebieskawy dym, przykrył jej rytmicznie falującą głowę pomiędzy moimi nogami. Po wszystkim przynieś mu zimne piwo i pozwól zapalić papierosa. Nie oczekuj czułych słów. Największym wyrazem czułości mężczyzny jest, to że pozwolił Ci objąć ustami to co ma najcenniejszego. Gdy odpalisz mu papierosa, obdarz go zwiewnym spojrzeniem kotki i wracaj do siebie. On zanurzy się wtedy w miłosnych myślach o Tobie, tak jak jego palce zanurzały się kilka chwil wcześniej w Twoich włosach. Bądź pewna – zadzwoni po dwóch tygodniach, nie rób tego pierwsza. Tylko taki czas pozwoli by uczucie szalonej miłości zawładnęło każdą jego myślą. A gdy zadzwoni, szykuj na swoim palcu miejsce na pierścionek.
Myślicie, że zadzwoniłem? Wolne żarty. Za bardzo lubiłem tę dziewczynę bym mógł do niej zadzwonić i dalej nią manipulować. Zresztą teraz mogłem mieć każdą, na przykład jakąś dumną i bogatą Panią Prezes państwowej spółki, której całymi dniami nie byłoby w domu, wieczorami zaś zamieniałaby się diablicę, a ja miałbym na wyłączność jej kartę kredytową. To mogłoby być piękne życie. Wakacje na Bahamach, nawet nie wiem gdzie to jest! A bardzo chciałbym wiedzieć. Albo rejs luksusowym statkiem dookoła globu. Też ładnie! Wystarczyłoby znaleźć odpowiedni cel i byłbym ustawiony na tak długo, jak tylko bym chciał. W dodatku byłoby to zupełnie legalne, a ja nie czułbym że naginam tym swoje zasady moralne. W końcu życie nabrało jaśniejszych kolorów, i wiedziałem, że gdybym tylko chciał, mógłbym zostać nawet prezydentem jakiegoś mniejszego miasta. W końcu dwa miliony odsłon portalu dziennie. Niestety nie miałem dostępu do statystyk swojego kącika porad, ale sądząc po podwyżce, musiały być to ładne liczby.
Nie mogłem ciągle pisać o swoich fantazjach seksualno-kulinarnych, czytelnicy oczekiwali także innej wiedzy tajemnej, która dostępna była tylko w mojej rubryce. Więc pisałem o tym, że rząd nas okrada i masło powinno kosztować dwa złote, a cały Internet wrzał, że nas okrada, faktycznie i powstawały tysiące memów o mafii maślanej. Nie mogłem oczywiście przesadzać, gdyż trzeba było zachować mimo wszystką jakąkolwiek wiarygodność, więc odpuściłem pomysł z tekstem o zbawiennym w leczeniu prostaty, jedzeniu surowej wołowiny. Chociaż pewnie hodowcy rogacizny by się ucieszyli, producenci leków na pasożyty pewnie też. Od niechcenia napisałem tylko artykuł, na temat, który przecież i tak był już szeroko rozpowszechniony na wszystkich kontynentach. Jakieś wymysły o tym, że chemioterapia nie leczy żadnego raka, że to tylko manipulacja korporacji farmaceutycznych i mafii lekarskiej, która uśmierca pacjentów za duże pieniądze, mając podpisane umowy z domami pogrzebowymi, a przecież raka można wyleczyć w sześć tygodni pijąc dużą szklankę czystego soku z cytryny.
Zastanawiałem się nawet, czy taka dawka jest możliwa, czy to nie rozwali żołądka lub innych organów. Cytryna bowiem to potężny owoc, widziałem w Internecie jak dwie cytryny mogą zasilić małą żarówkę, a przecież szklanka soku, czyli dwieście pięćdziesiąt mililitrów, to chyba z pięć czy dziesięć cytryn. Ostatecznie, jeżeli ktoś wierzy, że wywinie się od śmierci cytrusami, to może faktycznie już mu nic nie pomoże, a może okazać się tańsze od wróżbitów i piramid energii. O tym też chciałem napisać artykuł, z tym że byłem wtedy dopiero na etapie podpisywania umowy dzierżawy na działkę, na której zamierzałem postawić park piramid energetycznych. Stówa za pół godziny, to dość niska cena jak na złudne poczucie nadziei, które zamierzałem oferować schorowanym desperatom.
W tamtym czasie byłem z siebie zadowolony jak nigdy. Miałem władzę i perspektywę zdobycia czegokolwiek bym nie zapragnął. Moje Wolfseeg nie przeszkadzało mi już nawet tak bardzo. Właśnie po półrocznej przerwie miałem wybrać się tam w odwiedziny. W jednym z tekstów napisałem bowiem, że nie męcząc telefonami i pocztówkami swojego potomstwa, wzbudza się autentyczną chęć do spotkania i wzmacnia więzy rodzinne. Od czasu publikacji tej złotej porady rodzina nie zadzwoniła do mnie ani razu, a ja byłem z tego powodu najszczęśliwszym szubrawcem na świecie. I spokojnie mogłem mknąć sobie w tym czasie drogą E77, tylko trochę narzekając, że odcinek od Kielc do Krakowa to jest jakaś porażka i remonty nie skończą się nigdy. A mknąłem jak dziki, bowiem dzięki premii pierwszy raz od niepamiętnych czasów mogłem zalać swoją fabianę dziewięćdziesięcioma ośmioma oktanami. Z głośników nie leciała żadna smutna kaseta, tylko pierwszorzędne kawałki dla zwycięzców, a ja w końcu byłem zwycięzcą, czyż nie?
Gdybym nie miał w planach zmiany samochodu, to mógłbym wmówić moim czytelniczkom i czytelnikom, że ta poczciwa skodzina to szczyt męskości, szyku i klasy, miałem jednak już zarezerwowany taki wózek, więc nie trzeba było się trudzić. Już nawet ta wieś pod Nowym Sączem nie wydawała się takim bernhardowskim Wolfseeg , a na myśl o sosnach rosnących w ogrodzie poczułem nawet pewną namiętność do zapachu żywicy, ściekającej z poobcinanych gałęzi. A rodzina? Pewnie dalej była tak samo toksyczna jak przedtem, pewnie znowu czekały mnie same wyrzuty i pretensje, wiedziałem jednak, że wystarczy zamknąć się na parę chwil w pokoju na poddaszu, wyskrobać jakiś gniotowy artykuł i każdy zatańczy tak jak im zagra magiczny redaktor kącika porad na bardzo poczytnym portalu internetowym.
Już zmierzchało kiedy wspinałem się swoim samochodem na wzniesienie górujące nad rozciągającymi się w dole wioskami, na którym stało moje rodzinne domostwo. Kiedy wyjeżdżałem przed laty na studia najpierw do Krakowa, potem do Warszawy, miałem szczerą nadzieję nigdy więcej nie oglądać tych okolic. Mogłem jednak czuć wstręt do tych ludzi z gruntu wiejskich, którzy posprzedawawszy swoje pola i łąki zapragnęli być drobnomieszczańską burżuazją pośród lasów, mogłem nienawidzić swojej matki za jad, który ściekał z jej zębów za każdym razem gdy mówiła o wujostwie czy sąsiadach. Mogłem gardzić ojcem za jego obojętność względem wszystkiego co osiągnąłem w swoim życiu i ciągłą krytykę, nigdy niestety nie potrafiłem przeciąć tej genetycznej nici, którą byliśmy połączeni i teraz nawet myślałem, że to dobrze. Miło było wrócić w te strony, do tych ludzi, zdając sobie sprawę, że to moi ludzie i to nie dlatego, że czuję między nami jakąkolwiek familiarną więź – tak bowiem nie było, lecz dlatego, że w końcu to ja górowałem, to ja byłem konstruktorem ich umysłów, a wszystkie swoje kompleksy, swoje wady i najskrytsze zranienia, mogłem obrócić teraz przeciwko nim.
Najbardziej chciałem uderzyć w ojca. To nie był zły człowiek, on był gorszy od złych ludzi, ponieważ był całkowicie obojętny, a jedyne emocje, które nim szarpały względem mojej osoby – swojego pierworodnego syna, były emocjami toksycznymi, pretensjonalnymi, odartymi z rodzicielskiej troski. Zawsze czułem, że chciał mi się odpłacić za to wszystko co jemu w życiu się nie udało. Kiedy przed laty nie zdałem roku na studiach, wiedziałem że awanturą i notariuszem, który mnie wydziedziczał, odpłacał mi się za to, że jego na studiach rzuciła dziewczyna, w której był szalenie zakochany.
Kiedy przeniosłem się do Warszawy, wiedziałem, że nienawidzi mnie za to, że kiedyś ministerialna szycha z tego miasta na parę lat zablokowała jego awans. Wreszcie, kiedy znalazłem pracę i jego przelewy przestały mi być niezbędne do życia, patrzył na mnie spod swoich bujnych wąsisków z pogardą, tak jakby chciał mi powiedzieć, że nigdy się mu nie odpłacę za to finansowanie, a ten durny kontrakt, to nie jest nawet umowa o pracę i jeszcze będę skomlał o jego zapomogę, bo w tej pieprzonej Warszawie na jakimś śmiesznym kontrakcie, nie opłacę sobie nawet mieszkania, nie mówiąc już o ubezpieczeniu. A teraz mogłem mu się zrekompensować za te wszystkie lata, wejść do salonu z dębową podłogą i pijąc herbatę wybadać jego troski, problemy i potem wrzucić na swoim laptopie taki wpis, który pogrąży go w rozpaczy i poczuciu, że w rzeczowości jest nikim. Bo przecież to co piszą w kąciku porad, jest święte.
Przy wjeździe przywitała mnie matka, kobieta do gruntu zła, która jak opowiadało mi wujostwo, spoliczkowała mnie, gdy w dziecięctwie przestałem chcieć ssać jej pierś, rwąc się do ludzkiego jedzenia. W tym momencie jej twarz była jednak przygaszona, już nie przypominała kobry unoszącej swój łeb do ataku, raczej taką, której wyrwano kły i nie ma już czym kąsać. Okrutnie postarzała się od naszej wizyty, jej włosy zawsze elegancko związane w kok, teraz przypominały raczej psie kłaki spadające w nieładzie na kurczące się ramiona.
Zaparkowałem samochód i pocałowałem matkę w rękę, idąc następnie z bagażami do domu.
Ojciec leżał na sofie. Miał zapadnięte policzki, gdy mnie zobaczył w jego błękitnych oczach nie rozbłysła nawet złość, którą zawsze mnie witał. Te błękitne oczy zakryły się bielmem, bladą firanką starości. Coś zmieniło się w tym domu od mojej ostatniej wizyty. Rodzice owszem wydawali się gasnąć, ale każdy w końcu dogasa, każdy umiera, zwłaszcza jak jest stary, a oni byli już starszy, przeżyli już w końcu siedem dekad i czasami myślałem, że jak dla nich to i tak za dużo. Kilka spojrzeń po pomieszczeniu i już wiedziałem, dlaczego tak tu wszystko rozjaśniało.
Wszędzie były cytryny, to ich zapach, a nie sosnowej żywicy, unosił się teraz w powietrzu. Leżały kilogramami na komodzie w kryształowej misie, na szafce w przedpokoju. Cały blat w kuchni był ubabrany pestkami i niewytartym sokiem z cytryn, a ja widząc je, czując ich zapach, nie potrafiłem powstrzymać ślinotoku.
– Coś niewyraźnie Ojciec wygląda, może by tak do lekarza Ojciec poszedł – zagadnąłem tego godnego pożałowania starca który ledwo co był wstanie leżeć na tej sofie z wiśniowym, skórzanym obiciem.
– To jest mafia. Nigdy więcej nie pójdę do żadnego lekarza. Nie zobaczą ode mnie nawet złamanej złotówki, knowały, mordercy w kitlach – odpowiedział.
Nikt nie lubi lekarzy, prawników i domokrążców. To oczywiste, ale złość mojego ojca nie była wcale oczywista. Zawsze obcował z lekarzami, zawsze gdzieś tam byli w jego otoczeniu i robili wspólne interesy. Rozumiałem, że nienawidził mnie, w końcu byłem jego pierworodnym synem, ale żeby nienawidził lekarzy?
– Ojciec jest trochę chory. Tutaj lekarze nic nie pomogą, brakuje mu witaminy C, a ja mu ją dostarczam. – Jak zwykle nieproszony wtrąciła się matka. No i dobrze, niech sobie robią co chcą. Nie musze im mówić, że kiwi ma więcej witaminy C niż cytryny, niech sobie jedzą co chcą…
W domu rodzinnym spędziłem zaledwie trzy dni, zajmując się głownie spacerami po okolicy i przeglądaniem bardziej lub mniej ciekawych książek o rozwoju osobistym. Początkowo chciałem zostać dłużej, ale nie mogłem znieść tej dziwnej atmosfery, która sprawiała, że ojciec już nie obrzucał mnie spojrzeniem tak pięknym z nienawiści, a moja matka, przynajmniej za taką się podająca, nie kąsała już jak dzika żmija. Nie mogłem zupełnie odnaleźć się w tej sytuacji, byłem zagubiony do tego stopnia, że tego na wpół wysuszonego starca nazwałem raz tatą, a przecież nigdy tak go nie nazywałem. Zawsze mówiłem do niego "ojciec", a jak i to wydawało mi się zbyt czułe to nazywałem go starcem głosem pełnym pogardy. Głupiec może wtedy się cieszył, sądząc, że nazywając go starcem doceniam jego życiowe doświadczenie i zgromadzone mądrości, oddając mu tym jednym słowem ukryty szacunek, ale ja do niego miałem tylko pogardę. Kiedy nazwałem więc go tatą wiedziałem, że to szaleństwo i mi się udzieliło.
W ten dzień kurier przywiózł zresztą sto kilogramów cytryn, prosto z jakiejś tam hurtowni. To było dla mnie za dużo, znowu musiałem uciekać, choć tym razem nie przygnębiony, nie wściekły i pełen nienawiści, tylko rozbity, zagubiony i zmieszany – to chyba najlepsze słowo.
Po powrocie do Warszawy, wróciłem do swojego normalnego życia. Wciąż prowadziłem kącik porad, na którym pisałem teraz serię artykułów o piramidach energetycznych, które wyleczą każdą chorobę, samemu zbierając niezłe wpływy z tego interesu. Z bólem sprzedałem skodę fabię, którą to stratę zrekompensowałem sobie najnowszym rapidem. Jestem skodziarzem i nie będę się tego wstydził. Byłem teraz kimś i żeby dostać idealne fellatio nie musiałem wcale manipulować kobietami swoimi bzdurnymi wpisami na portalu. Wystarczyło, że zajechałem rapidem po tinderka, w fajnej marynarce renomowanej firmy, co istotne, z logo w widocznym miejscu i niczym więcej nie musiałem się martwić. Życie układa nam karty w tak paskudny sposób, że mógłbym przed tymi spotkaniami jeść główkę czosnku i surową cebulę, a i tak nie martwiłbym się, że jednego z tych wieczorów będę bez towarzystwa. Niestety brakowało mi głębszej więzi z tymi kobietami. To były niestety dziewczęta niemogące zaoferować niczego więcej niż rozkosz. Co prawda inter pedes puellarum est voluptas puerorum, mimo to brakowało mi w nich czegoś ludzkiego. O ile moja poprzednia studentka, ta na której testowałem swoje techniki internetowej manipulacji, miała oczy mądre jak owczarek, to te biedne dziewczęta swoim spojrzeniem przypominały co najwyżej wigilijnego karpia.
Szukałem bliskości – nawet złudnej, zdecydowałem więc, że jak tylko uzbieram odpowiednią sumę, na licytacji komorniczej kupię dom z niewielkim ogrodem i psa, którego błysk w oku uzupełni pustkę, która pozostawała po tym jak tinderki gasiły za sobą światło. Gdzieś tam jeszcze świtała mi myśl, żeby zbałamucić jakąś Panią prezes, bałem się jednak, że na takie pyskate dziewczę będę musiał poświęcać zbyt wiele wpisów w moim kąciku porad i gra okaże się zupełnie nie warta świeczki.
Któregoś dnia przeglądałem najładniejsze zadłużone nieruchomości kiedy zadzwoniła moja matka, z którą nie miałem kontaktu od kilku miesięcy, z czego byłem znowu bardzo zadowolony i oświadczyła, że ojciec nie żyje a pogrzeb odbędzie się w piątek za trzy dni, o godzinie czternastej. Powiedziałem, że oczywiście będę i że bardzo mi przykro, co nie było prawdą, ale poczułem istotnie jakąś dziwną pustkę w sobie. Wypaliłem wtedy dwa papierosy pod rząd żałując, że nigdy nie powiedziałem mu jak bardzo go nienawidzę, że nigdy nie dałem mu w sposób jasny i czytelny do zrozumienia jak nim gardzę. Niechęć do mojej rodziny, zwłaszcza ojca, była przecież jedną z moich namiętności, która pchała mnie do przodu. Kompleksy, którymi obdarzył mnie ten starzec, były moją siłą napędową, która każdego dnia kazała mi udowadniać całemu światu, że jestem lepszy od niego, a teraz miałem je złożyć na jego trumnie i zasypać garścią ziemi na prowincjonalnym cmentarzu, w otoczeniu obłudnych, łkających ciotek? Czułem się przygnębiony. Ta nieoczekiwana śmierć wyrwała ze mnie kawał żywego mięsa. Spakowałem się i natychmiast wyruszyłem w drogę mimo, że było już po zmierzchu. Może liczyłem, że po zgonie ojca, mojej matce odrosną kły i pokąsa mnie tak jak dawniej? Może miałem nadzieję, że cała pogardę, którą miałem dla tego starca, będę mógł przerzucić teraz na nią i uzupełni to pustkę, którą poczułem?
Do wsi dotarłem dopiero nad ranem. Miałem wrażenie, że te cholerne remonty dróg paraliżują cały kraj i postanowiłem wysmarować serię tekstów obarczającą winą za całe zło świata Generalną Dyrekcję Dróg Krajowych i Autostrad oraz odpowiedniego ministra. Byłem ciekaw czy zdołam doprowadzić do przesunięć na stanowiskach kierowniczych i dymisji tego durnia. Ostatecznie mój ojciec był w GDDKiA naczelnikiem i zemsta na tej firmie mogła stanowić erzac za niespełniona zemstę na zmarłym. Matka widziała wtedy, że przyjechałem, w jej sypialni na chwilę zaświeciło się światło, spotkaliśmy się jednak dopiero przed południem na śniadaniu. Zapytałem o okoliczności śmierci ojca.
– Ojciec chorował na raka, dowiedzieliśmy się o tym kilka tygodni przed Twoim ostatnim pobytem – powiedziała.
– Przecież rak to jeszcze nie wyrok. Dlaczego nie próbowaliście podjąć leczenia? Są teraz przecież różne prywatne kliniki, a wam pieniędzy nigdy nie brakowało – mówiłem z wyrzutem.
– Lekarze to mafia. Te konwencjonalne metody to efekt spisku korporacji lekarskich i tych farmaceutycznych oszustów. Kiedy na pierwszym badaniu powiedziano ojcu, że ma siedemdziesiąt pięć procent szans na przeżycie, nie chcieliśmy podejmować ryzyka chemioterapii, która mogła go tylko zabić i przecież zabiła nawet naszego sąsiada, któremu też dawano duże szanse. Podjęliśmy więc leczenie niekonwencjonalne, czyli naturalne i tanie, o którym lekarze nigdy nie powiedzą, bo nie mogli by wtedy ściągać z nas naszej fortuny! Ja nie jestem głupia synu, ja dużo czytam i wiem o co w tym wszystkim chodzi. Ojciec leczył się witaminą C i pił dużo soku z cytryn, to sprawdzona metoda polecana przez specjalistów z całego świata. Nawet na tym portalu, na którym sprawdzasz przecinki, czy co Ty tam robisz, o tym pisali.
Zrozumienie przyszło na mnie jak oberwanie burzowej chmury. Nie odpowiedziałem ani słowa tylko wstałem od stołu i poszedłem na spacer do lasu chłonąć zapach sosnowej żywicy. Zapach mojego dzieciństwa i tylko niebo zdawało się być jeszcze bardziej błękitne.
Kiedy w piątek po godzinie czternastej stałem nad pustym grobem, do którego cuchnący wódą grabarze spuszczali na linach trumnę z truchłem mojego ojca, widziałem, że to ja go zabiłem. Zabiłem go swoim artykułem o lekarskiej mafii i spisku farmaceutów. Zabiłem go pisząc, że raka można wyleczyć tylko szklanką dwustu pięćdziesięciu mililitrów soku ze świeżych cytryn. A przecież ten głupi starzec miał trzy czwarte szans na przeżycie. Gdyby tylko poddał się zwykłemu leczeniu to wciąż by oddychał, szczęśliwy, że oszukał śmierć, a teraz ja stałem nad jego grobem rzucając garść gliny na wieko jego trumny, z matką okrytą żałobnymi welonami u boku. Jej zgrabiałe palce w szycie swej obłudy, obejmowały moje ramię.
Zabiłem ojca swoim własnym słowem. Zabiłem go nieświadomie, jak gdyby przypadkiem, zupełnie przecież nie celowo. Nie czułem żadnego poczucia winy. Czułem się za to panem życia i śmierci, a to uczucie o wiele lepsze niż spowodowanie dymisji jakiegoś tam ministra.