Są takie chwile w życiu każdego mężczyzny, kiedy musi(?) się poddać chorobie i spędza dzień (albo i więcej) pod kołdrą lub kocem. Oczywiście nie chodzi mi tutaj o schorzenie pojawiające się zwykle w okolicach urodzin teściowej czy na pół godziny przed wywiadówką dziecka. Otóż nie, mówię o momencie, w którym z nosa cieknie katar a temperatura ciała podnosi się delikatnie aczkolwiek odczuwalnie. Zazwyczaj pojawia się wtedy żona, dziewczyna czy inna dobra wróżka, gotowa obetrzeć zasmarkany nosek umierającemu i nakarmić go gorącym rosołkiem (ostatni posiłek). Ponieważ jestem pechowcem, dzień mojej choroby wypadł akurat wtedy, kiedy miałem od rana do wieczora cały dom tylko dla siebie. Kotów nie liczę, bo i tak zauważają mnie tylko w momencie olbrzymiego głodu.
Bardzo szybko zorientowałem się, że coś jest nie tak. Gdy kolejne pociągnięcie nosem nie sprawiło, że w magiczny sposób opakowanie chusteczek znalazło się tuż obok, wiedziałem już, że muszę sobie poradzić sam. Po kilku próbach udało mi się w końcu wstać jednocześnie pozostając zawiniętym w kołdrę niczym egipska mumia. Kto przeżył podobne chwile, ten wie, że nie jest to takie proste jak się wydaje. Jedyne pół godziny później leżałem już z powrotem otoczony przez kilkanaście zużytych, zgniecionych, stanowczo nie higienicznych chusteczek. Brak kogokolwiek, kto wyraziłby chęć wysłuchania mojego użalania się nad sobą sprawił, że czynność ta stała się kompletnie nieatrakcyjna z perspektywy chorego i trzeba było sobie znaleźć inne zajęcie.
Pierwszym, co przychodzi do głowy jest oczywiście telewizja. Dzięki mojej niedyspozycji odkryłem, że w godzinach przedpołudniowych na żadnym z kanałów nie leci nic, kompletnie nic interesującego. Wiadomości/Informacje/Fakty głównie z dnia wczorajszego więc już co najmniej średnio aktualne, oferty telesklepów ściągających towar z AliExpress, dziwaczne seriale z amatorami przed kamerą, powtórki meczów którejś tam kolejki ligi hiszpańskiej.
A więc pozostała książka. Kilkadziesiąt stron 20000 mil podmorskiej żeglugi sprawiło, że odpłynąłem, budząc się dopiero po kilku godzinach. Usłyszawszy klucz w drzwiach nerwowo rozejrzałem się po pokoju. To był Armagedon - chusteczki walały się wszędzie, choć wydawało mi się, że nie ruszałem się z łóżka, kołdra zmieniła się w wielką kulę zrzuconą na podłogę a całe łóżko pełne było pokruszonych chipsów. Kto u diabła przyniósł tu chipsy? I przede wszystkim po jaką cholerę pozwoliłem sobie na dzień chorowania?