żarty się skończyły. Pora ostatecznie rozwiązać kwestie atencji, dlatego
M U S Z Ę T O N A P I S A Ć
no dobra. I to będzie historia o mnie, od początku do końca. Postaram się odpowiedzieć sobie na pytania : skąd bierze się poczucie, że jestem niewysłuchana? / skąd i dlaczego jest we mnie ta potrzeba atencji?/ czy naprawdę chce dobrze czy chcę tylko zebrać laury? / czy potrzeba atencji ma związek z samotnością?
asumpt do rozważań dała mi genialna książka "inner adventures" Colina Sissona. Polecam ją jako studium swoich zachowań.
historia zaczyna się nie wiadomo kiedy. Być może kiedy jako dziecko rodzina miała we mnie wyjebane, pijana matka zgubiła mnie na sankach a dzieci w szkole się ze mnie śmiały.
Czytałam gdzieś, że ego kształtuje się w okolicy 13-15 lat. Miałam to szczęście, a może właśnie pecha, że w tych latach błąkałam się gdzieś pomiędzy toruńskimi osiedlami z ówczesną kumpelką Karoliną, chlałyśmy tanie wina pod mostem albo skakałyśmy w pogo podczas koncertów happysad. Totalna wyjebka - na system, na "starych" (których i tak nie miałam, więc wyjebane jeszcze bardziej) i opinie innych. I tak sobie dorastałam w przekonaniu, że my jesteśmy "tru" a znaczna większość rówieśniczek to żenujące atencjuszki.
Co się działo w tak zwanym międzyczasie w sumie nie jest istotne.
(Hm, czyżby?)
Ważny dla historii jest fakt, że wyrosłam w przekonaniu, że beka z atencjuszy.
Ta sama Karolina parę lat później pokazała mi instagram, poinstruowała jakich hasztagów używać żeby być sercowanym i jak robić sobie zdjęcia żeby wyglądać korzystnie. Przypominam sobie historie, kiedy zrobiłyśmy sobie fote w kiblu i Karolinie bardzo przeszkadzał papier toaletowy w tle. No nic, refleksji to we mnie nie wzbudzało wówczas.
Chłopaka miałam rapera wtedy i byłam bardzo dumna z tego, że jestem dziewczyną rapera. Poznałam nawet dzięki niemu kilku innych raperów. Śmieszne czasy.
Lata mijały i w ogóle się nie zorientowałam kiedy zaczęłam robić rzeczy które mogłyby wzbudzić podziw innych, ale w związku z tym że "beka z atencjuszy", starałam się to robić tak trochę od niechcenia. Poczucie że potrzebuję być doceniona było bardzo, bardzo intensywne, a w związku z brakiem większych refleksji nie robiło mi większej różnicy czy to uwaga na mnie bo rzeczywiście jest mi czego gratulować, czy to dlatego że ładnie wyglądam albo mam "zajebistych" znajomych.
Ale jak już zostało napisane - ciągle oficjalnie gardziłam samojebkami i atencjuszkami, więc skazana byłam na wieczny rozstrój - trochę chce ale nie mogę sobie pozwolić na to.
Znalazłam więc sposób - zostałam hejterem. Na pół etatu, bo ciągle nie wiedziałam o co mi chodzi. Razem z ówczesnym chłopakiem (raperem) gardziliśmy wszystkimi. Gardziłam też nim, ale przy tym byłam w niego zapatrzona. W tamtym czasie zostałam samozwańczą królową, a przez innych pokątnie byłam nazywana drama-queen. Do tego wiecznie pijana, co nie ułatwiało sprawy. Zatem te wewnętrzną "małość" dość niezdarnie kamuflowałam przez..całe życie. Zaczęłam nawet sprzedawać używki żeby mieć większy szacunek, co w mojej głowie spajało w całość mój dotychczasowy, wyimaginowany wizerunek. Niejaki przełom miał miejsce w roku 2020 kiedy usunęłam fejsbuka, żeby założyć nowego. Abstrakcja :D wydawało mi się wtedy, że kiedy bede miała w znajomych samych, rzeczywiście, znajomych, będe mogła na luzie dzielić się refleksjami. Błąd.
napisałam post w którym skrytykowałam bardzo wtedy nośny temat - marsz kobiet. Poleciałam "trochę" za grubo nazywając je "atencyjnymi dupami". Zebrałam niemałe bęcki przez nieodpowiedni dobór słów, ale nie wzbudziło to we mnie większych refleksji, raczej utwierdziłam się w przekonaniu, że racja moja jest a ludzie to dzbany. Umilkłam na fejsbuku, ale zakładam że w świadomości "znajomych" zostałam już skategoryzowana jako oszołom. Słusznie.
W wakacje roku '20 nastąpił prawdziwy przełom i chyba się przebudziłam. Postanowiłam nie schodzić ze ścieżki duchowego rozwoju a na dowód obcięłam włosy tłumacząc sobie, że nie chodzi o wygląd. Proszę mi wierzyć, że nie była to korzystna zmiana i pokutuje do teraz. Stety bądź też nie poznałam wówczas dość znanego muzyka i trochę się zachłysnęłam tym, że znam taka osobistość. Nie pomagał w tym fakt że i on i nasi wspólni znajomi również mieli ego wystrzelone w kosmos, ale w końcu ktoś mnie docenił i nazwał "starseed" czyli duszą na misji. Uwierzyłam w to z miejsca i za cel życia przyjęłam szerzenie dobrej nowiny - kiedy wszystko puścisz, rzeczy same się układają.
W związku z tym, że poznałam i zrozumiałam te prawdę, z miejsca chciałam pokazać ludziom, że życie może być proste. W głowie zaczęło mi sie powoli układać, zaczęłam dostrzegać że świat rzeczywiście jest moim lustrem i dopóki uważam sie za lepszą od "dzbanów", nie róznię się niczym od tych, którymi tak gardzę. Rozpoczął się zatem okres hipisowania (który trwa).
Niestety moje nowo-odkryte wynurzenia nie spotkały się z odbiorem, zapewne przez to, że jeszcze niedawno było we mnie sporo jadu, a filozofia którą zaczęłam głosić o miłości do wszystkich była niejako w opozycji do moich wcześniejszych poglądów. Wiedziałam, że cos jest nie tak... dlatego postanowiłam podjąć rękawice i zostawiłam wszystko za sobą wyjeżdżając za granicę, a w tym miejscu należy dodać ze był to okres mojej niemalże świetności - czułam sie doceniana i szanowana.
Wydawało mi się chyba, że bede jeszcze bardziej szanowana przez ten odważny ruch, znajomi będą mnie wspominać jako wielką postać która teraz jest na misji aby uleczyć chory świat.
Błąd.
Dość szybko poczułam samotność, mimo pierwszego zachłyśnięcia Hiszpanią. Tak to jest - są górki, muszą być i dołki. W Hiszpanii znowu poczułam to klasyczne niezrozumienie - brak osób z którymi chcę spędzać czas a nie muszę brodzić przy brzegu poruszając tylko płytkie, bezpieczne tematy. Samotność rekompensowałam sobie internetowym kontaktem ze znajomymi i nadmierną aktywnością w internecie (również tu) - znowu bez większego odzewu.
jakoś w listopadzie nadszedł czas pierwszego kryzysu hiszpańskiego który dość szybko udało sie uciszyć romansem z pewnym hiszpanem. Kiedy rzeczony hiszpan oddalił się w bliżej nieokreślonym kierunku zostałam znowu sama i w ten sposób rozpoczęłam kolejny etap -zrzucanie skóry węża jakim jest ego
Tak naprawdę to wszystko wyszło całkiem nieświadomie, bo roztyłam się okrutnie (no dobra, nie aż tak bardzo) ale jak mawia poemat "jest czas na bycie mądrym, czas na bycie głupim; czas na bycie chudym, czas na bycie grubym" - razem ze zmianą rozmiaru przyszła refleksja że przecież..to tylko zewnętrzna warstwa. Zatem z osoby o, nieskromnie ujmując, sporym powodzeniu zostałam sobie nikim, i co?
i widocznie wszystko potrzebne. Spędziłam cały miesiąc w Katalonii chodząc w łachmanach bez grama makijażu i chyba gdzieś między spacerem po górach a blantami w piwnicy zrozumiałam, że imponowanie innym nie jest sensem życia. Chwilę później dostałam ofertę pracy w dużej korporacji, ale z nowym już mindsetem. Przyjechałam zatem do Aten z nastawieniem "co będzie to będzie" i okazało się że.. rzeczywiście nie trzeba nikogo udawać, żeby być lubianym. Że można sobie śpiewać głośno piosenki wśród ludzi a oni się uśmiechają - a nie "smieją z ciebie". Ze mnie.
wpis zatytuowałam "kogo chcesz oszukać?" - bo rzecz miała być o imponowaniu innym i kreowaniu sie na kogoś idealnego w tej internetowej przestrzeni przez "wycinanie papieru toaletowego ze zdjęcia" ale sam ten zwrot jest niejako pogardliwy - bo ja nie udaję a ty owszem. Błąd. Każdy ma swoją drogę - a ja jestem pewnie gdzieś na początku dopiero.
Proces. Napisałam w poprzednim wpisie, że oficjalnie "wyszłam z szafy" i zaczęłam mówić głośno o swoich poglądach. Ciągle nie wyjęłam najpotężniejszego orędzia jakim jest przekonanie o tym że w kwietniu '10 samolot prezydencki nie rozbił się o brzozy - ale w związku ze zrzucaniem balastu ego, nie mam już wiele do stracenia
porzucić wszystko to wszystko odzyskać - tak uczą stare księgi.
Nie poruszyłam tematu samotności a potrzeby atencji, ale na to chyba przyjdzie czas. A może nie ma o czym pisać bo to prosty temat - ludzie rekompensują samotność przez atencje i lajki właśnie?
Póki co zamykam drzwi - a o niedomkniętych drzwiach napiszę następnym razem.