Oblężenie zaczęło się w maju, tak jakby w tym roku wszystko zaczynało się lub kończyło w maju, a przecież ten miesiąc, przynajmniej tej wiosny, nie należał do najpiękniejszych. Wtedy zaczęło się jednak oblężenie, albo ja dopiero wtedy przejrzałem na oczy i zobaczyłem, że już się zaczęło.
Nie było to dla mnie wielkim zdziwieniem, bowiem zaczynało się co roku i wraz z kolejnymi miesiącami wcale nie słabło, tylko w zimie jakby przycichało, ale bynajmniej nie kończyło się. Skoro oblężenie nie kończyło się nigdy, to dość zabawne pisać, że w tym sezonie zaczęło się w jakimkolwiek miesiącu. To zupełnie nieistotne, ponieważ taki był rytuał, takim go sobie wyobrażałem, że po pierwszej wysokiej wodzie na Wiśle, po pierwszych remontach pokiereszowanych dróg, po tym jak pierwsze traktorki zaczynały przystrzygać Błonia, w Kraków uderzała pierwsza fala uchodźców.
Teraz nazywam ich uchodźcami, ponieważ wiem, że oni uciekają jak tylko mogą od swoich demonów, lecz wtedy mówiłem o nich menele. I oczywiście, mógłbym użyć ładniejszego słowa, wszyscy lubimy się oszukiwać i udawać jacy to niby pełni empatii i zrozumienia jesteśmy dla tych biednych, poobijanych przez życie ludzi, mimo to, wszyscy tak samo, czujemy pewną nieludzką odrazę dla tego czym się stali, czym są, nie myśląc o tym, kim niegdyś byli i kim są teraz.
A przecież każdy ma swoje fatum, swoją historię i swoje demony.
Przybywali ze wszystkich stron Polski. Nie ma regionu, z którego nie pochodziłby choć jeden. Doprawdy jest to dla mnie niezrozumiałe jak można opuścić Gdańsk, Krynicę Zdrój, Bieszczady czy Poznań, by stać się bezdomnym pijaczyną w Krakowie, gdzie przechodnie będą obdarzać- tego mimo wszystko człowieka, pogardliwym spojrzeniem. Gdybym miał wybierać, to wolałbym zostać bieszczadzkim zakapiorem, albo chociaż lokalnym wariatem, jak ten ślepiec na Rondzie Mogilskim, który od lat wygrywa na swoim zawieszonym na szyi keybordziku, w kółko tę samą melodię. Mógłbym też być bezdomnym w Budapeszcie, albo chociaż tam, gdzie jest odrobinę cieplej i aż tak często nie pada deszcz.
Doprawdy, nie rozumiem, a zastanawiam się nad tym od dość dawna, ponieważ w Krakowie obecność meneli jest tak samo oczywista jak to, że trębacz odgrywa o pełnych godzinach hejnał, a Brama Floriańska wciąż stoi. Nawet jedno z moich pierwszych wspomnień dotyczy ich.
Będąc dzieckiem szedłem ze swoją matką przez już nie tak stare, bowiem oddalaliśmy się od ścisłego centrum, miasto. Szliśmy ulicą Helclów, ponieważ przystanek autobusowy chyba był wtedy na Alejach, a ja trzymałem swoją matkę bardzo mocno za rękę, chociaż od lat dziecięcych ufałem tylko sobie. I on tam leżał, oparty o rozwalający się ceglany mur, nieopodal skrzyżowania z ulicą Długą. To był żul. Spał, nogi miał szeroko rozłożone na chodniku, tak że jedna wskazywała kierunek zachodni, a druga południowo-wschodni. Mężczyzna ten był przebiegły, sprytny, przezorny. Spomiędzy nóg, spomiędzy tego rozłożonego cyrkla, którym zdawał się chcieć kręcić okręgi, gdyby tylko starczyło mu sił, wystawało prącie, którym posikiwał jak gdyby w rytm niesłyszalnej muzyki. Jeśli robił to w rytm muzyki, to jestem przekonany, że był to Walc kwiatów Czajkowskiego. Moja matka obrzuciła tego posikującego mężczyznę z błogą radością na twarzy, pogardliwym, do granic oburzonym spojrzeniem, na odchodne cedząc przez zęby: Bydle! A ja byłem pewien, że jego otaczają dźwięki harfy i smyczków i to właśnie w ich rytm posikuje. To jedno z moich pierwszych wspomnień z dzieciństwa, które jak mniemam miało duży wpływ na to, że w moim życiu zawsze gdzieś tam kręcą się menele.
Jako pierwszy został zaatakowany przyczółek akademicki. U rogu ulic Piłsudskiego i Straszewskiego, tuż za seminarium, przy Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej, wzdłuż chodnika ciągną się zaledwie chwilę urocze arkadki, którymi uwielbiałem skracać sobie drogę. W sumie nic specjalnego, bo jest tam może jedna betonowa kolumienka, pomalowana błękitną farbą, pozostałe zaś „arkady” tworzą okna pomiędzy paskudną szarą ścianą. Uważałem jednak to miejsce za urocze i uwielbiałem skracać sobie tamtędy drogę.
Do czasu, aż nie zjawili się oni.
Zabrali mi mój skrót, zabrali mi moją codzienną radość, która lekko rozszerzała mi kąciki ust każdego poranka. Osiedlili się w moim przejściu. Początkowo byłem temu obojętny. Codziennie przechodziłem obok nich, a oni patrzyli na mnie jakbym wtargnął do ich salonu. Obie strony były nieugięte: ja ciągle chodziłem arkadami, a oni ciągle tam spali. Niestety, przegrałem to starcie. W miesiącu maju bardzo lubiłem wieczorami dodawać sobie otuchy różnymi trunkami, bowiem bardzo bałem się wiosny. Skutkiem tego, porankami zyskiwałem zupełnie nadzwyczajną, nieoczywistą wrażliwość. Zdarzało mi się uronić łezkę patrząc na wijące sobie gniazdko jaskółki, pomagałem ciągnąć emerytkom te ich malutkie, poskrzypujące wózeczki, a zapach szykującej się do kwitnienia lipy, czułem z kilku kilometrów.
Powonienie, to jedna z moich piękniejszych namiętności. Oni mi ją zniszczyli, splugawili moje arkadki, odebrali mi je. Spali tam w śpiworach, w czymś co kiedyś było śpiworami, pewnie wtedy kiedy oni byli jeszcze ludźmi, a z czego teraz spływały stróżki moczu i fekaliów. Wtedy życzyłem im źle. Nigdy nie złorzeczę ludziom, ale oni naruszyli coś co było moje, co kochałem, co było czyste, a teraz ubabrane jest menelskim gównem. Chciałem żeby zniknęli, żeby przestali istnieć. Moim małym smutnym menelom życzyłem wszystkiego co najgorsze i to samo chciałem im zrobić właśnie w tym momencie. Miałem jednak bardzo wyczulone zmysły i musiałem salwować się ucieczką w kierunku Plant, żywiąc nadzieję, że dobiegnę chociaż do pierwszego drzewa, do pierwszej piędzi zieleni.
Gdy tam dotarłem, a głębokie oddechy przywróciły spokój mojego żołądka i względną harmonię usposobienia, oczom moim ukazał się krzak, a na nim dwie dłonie. Lewa trzymała jedną gałązkę, prawa trzymała zaś drugą potrząsając nimi zupełnie nie w rytmie. Obawiałem się, bardzo się obawiałem, spoglądać na tę scenę, bo wiedziałem co będzie dalej. Pomiędzy liśćmi, twarz, jak gdyby zwierzęca. Spod zimowej czapki, wystawały kępy włosów, a poniżej, o wiele poniżej, jak gdyby dwie połówki księżyca, obnażone w pełni swojej bladości. I te z lekka potrząsane liście. Nie grała wtedy żadna muzyka, a ja miałem nadzieję, olbrzymią nadzieję, nie zwymiotować przed tą moją świątynią nieprawości i cnoty, przed tym moim Collegium Novum, które ten menel miał za nic. Wtedy poprzysiągłem sobie krucjatę przeciwko menelom. Musiałem odbić swoje Miasto.
Z najeźdźcą najłatwiej walczy się cudzymi rękoma. Na Straż Miejską dzwoniłem średnio raz dziennie. Zawsze odmawiałem czekania na patrol oraz bycia świadkiem zanieczyszczenia. Miałem swoją misję, a darmozjady miały zajęcie. Przyjąłem taką taktykę, gdyż mimo wszystko nieludzkie wydawało mi się osobiste przeganianie tych mężczyzn. To byli mimo wszystko moi menele, choć zupełnie nie rozumiałem dlaczego myślałem o nich w tak osobliwy sposób. Patrol odjeżdżał, a oni wracali, za każdym razem uparcie wracali pod moje arkadki. W końcu przez te nieustanne telefony, ci bezradni miejscy nieudacznicy, zamiast ocalić, uchronić moje małe schodki, moją błękitną kolumienkę, bezczelnie ogrodzili przejście jakąś siatką, którą ogradza się ogródki działkowe, na których nota bene też sypia penerstwo, chociaż raczej zimą. Krew się we mnie wzburzyła, już nie wiedziałem kogo należy bardziej nienawidzić: bezradnych starców, którzy ośmielili się ogrodzić moje kochane przejście, czy tych uchodźców, wysiedleńców, meneli, którzy wtargnęli do mojego życia jak do jakiegoś szaletu. Musiałem wziąć sprawy w swoje ręce, choć nie planowałem tego, chciałem już odpuścić.
Jednej nocy, w środku tygodnia, szedłem przez miasto będąc zaledwie troszeczkę tylko pijany. Zwykle stan upojenia wyzwala we mnie nadzwyczajne pokłady braterskiej miłości, empatycznego uczucia, które sprawia, że bawełnianą chusteczką chce się otrzeć łzy każdemu przechodniowi z osobna. Tym razem jednak szedłem przez miasto i zdzierałem sobie skórę na pięściach, boksując się z kamienicami. Kultura i lokalny patriotyzm zakazywały mi bowiem niszczenia dobra wspólnego, nawet jeżeli za takie musiałem uznać parkomaty. Czasami w ogóle myślę, że jestem bardziej z Krakowa, niż z Polski, a będąc zawiany w stopniu znacznym, wykrzykuję, że pojadę nad nasze morze, mając na myśli oczywiście Adriatyk. Szedłem więc ulicami tego mojego miasta, czując się za nie odpowiedzialny. Nawet o tym nie myślałem, ale droga do domu prowadziła przecież przez arkadki. Musiałbym się bardzo postarać żeby tamtędy nie przechodzić, a ja przecież wcale o tym nie myślałem. Więc gdy z rozpędu wszedłem do nieogrodzonej jeszcze części przejścia, tylko po to by rytuałowi stało się zadość, znowu zobaczyłem ich.
Spali tam bezczelnie, jak u siebie w domu, a przecież byli u mnie. Stanąłem więc na środku i tylko z lekka przepitym głosem zacząłem swoja tyradę:
– Co jest do stu tysięcy fur beczek pieprzu! Wstawać mi stąd, kurwa mać. Hotel! Hostel – poprawiłem się – znaleźliście sobie? Skończyło się sranie po krzakach, robienie pod siebie! Wstawać natychmiast! Swoje agresywne wzburzenie musiałem nieco ubarwić aby być bardziej wiarygodnym, stąd to sto tysięcy fur beczek pieprzu, które miało ich wystraszyć i uzmysłowić, że ze mną to nie w kij dmuchał. Nawet pod wpływem, albo może tym bardziej pod wpływem, nie potrafię wzbudzić w sobie autentycznej agresji, stąd to groźne sformułowanie. Te beczki pieprzu musiały zadziałać, bowiem jeden z intruzów podniósł łeb, a na łbie miał czapkę zimową koloru ciemny pomarańcz. Załamującym się głosem odpowiedział:
– Panie dobrodzieju, zlituj się Panie dobrodzieju, daj Pan spokój…
Byłem nieugięty.
– Co spokój?! Jak Spokój?! A tu wszystko zasrane, zaszczane, a ja spokój?! Baczność Żołnierzu jak do mnie mówicie! Wynocha mnie stąd!
Fajnie wymyśliłem z tym Żołnierzu! Jak w wojsku! Musiało zabrzmieć poważnie, a mi dodać władzy w oczach tego menela. Coś było jednak nie tak. Widziałem to w jego sarnich oczach. Coś było nie tak.
– Panie, daj Pan spokój – kontynuował lump załamującym się, dziwnie trzeźwym, głosem. – Daj Pan spokój, tu wszystko czyste, my tu tylko śpimy. Panie, daj Pan spokój, już po północy, już Boże Ciało, daj Pan spokój.
Spojrzałem na zegarek – istotnie było po północy, znaczy się faktycznie już Boże Ciało. Aż mnie tak tknęło w sercu, że On, ten niby taki menel, w czapce koloru ciemny pomarańcz, z tymi sarnimi oczami, tak do mnie z tym Bożym Ciałem. Aż mnie ukuło. A tam faktycznie, wszystko czyściutko, zadbane, jakby oni też kochali to miejsce, troczyli się o nie i cieszyli się, że ich tak ciepło przyjęło. Ta dwójka, która tam wtedy spała: ten, który ze mną pertraktował i drugi, młodszy, który spał przez całą rozmowę, a miał twarz trochę opóźnioną, budzącą we mnie jednak uczucie serdeczności, ta dwójka, to już dla mnie nie byli oni. Nie mogłem niestety przecież tak łatwo się wycofać, straciłbym poważanie. Nasiliłem więc pijacką chrypę i powiedziałem to, co najmądrzejszego miałem wtedy do powiedzenia:
– Tak?! No to dobra. Tylko żeby ta poniewierka skończyła się już w końcu, żebyście się do jakiejś roboty wzięli i w ogóle to przepraszam i szczęść Wam Panie Boże… – powiedziałem i zacząłem salwować się ucieczką, bowiem czułem, że te moja kaprawe, pijackie oczka zaczynają już się szklić. Ja głupi, bezczelny, zły i występny, chciałem przepędzać tych ludzi, bo myślałem, że to miejsce jest moje, a przecież jest też tak samo ich, i może tak samo je kochają, bo to nie byli ci, którzy zanieczyszczali się sami w śpiworach, tylko inni, którzy spali na kartonach i takie sarnie mieli oczy.
– Oj żebyś Pan wiedział, poniewierka, poniewierka… – Powiedział Mężczyzna, a ja już zbiegałem ze schodków bo byłem w obawie, że cały się rozkleję.
Potem już nie chodziłem arkadkami bo było mi wstyd, że tak sobie je zawłaszczyłem i ciągle widziałem tylko te spłoszone sarnie oczy. Z daleka się tylko przyglądałem czy śpią tam ci moi przyjaciele, ale oni wstawali zawsze wcześnie rano, jakby do pracy i kładli się dopiero późnym wieczorem, około godziny dwudziestej drugiej. Tacy byli pracowici, a musieli pracować na słońcu, ponieważ widziałem, że ich skóra nabierała coraz głębszej robotniczej opalenizny, takiej która wpada w ciemny pomarańcz, jak ta czapka mojego przyjaciela, krzyżując się z jakby z jaśniejszym burgundem. Tacy byli pracowici, a pracować musieli dużo - na słońcu.
Potem skończył się maj, a ja już tak bardzo nie bałem się nadchodzących pór roku. Czasami jeszcze prześladowały mnie te sarnie oczy, smutne sarnie oczy, które patrzyły na mnie z wyrzutem, a odbijała się w nich cała wina Tego Miasta. A ja starałem się im wszystkim to wynagrodzić, chociaż serdecznością, chociaż uśmiechem. Raz znowu wracałem Plantami, a tam na ławce siedział jeden z nich. Nasz wzrok się spotkał i patrzyliśmy na siebie dwie dłuższe chwile, a ja zatapiałem się w tych jego smutnych oczach, spadałem w nich coraz to niżej, aż zaczęło mi się kręcić w głowie od tego wirowania w tych jego bezdennych studniach. On jakby mnie rozumiał, jakby chciał ze mnie zdjąć to moje odium i zapytał, czy mam papierosa. Miałem, bo bardzo lubię palić, ale przecież wtedy akurat nie paliłem i On nie mógł wiedzieć, że jestem osobą palącą, a jednak zapytał czy nie miałbym czasem papierosa, jakby wiedział, jakby przeczuwał, jakby chciał mi pomóc zdjąć z siebie te jego oczy, to poczucie winy, przez to, że poczęstowałbym go papierosem. I poczęstowałem mówiąc:
– Niech Pan bierze, choćby wszystkie! Niech się Panu w życiu szczęści, żeby już tylko lepiej było! – szeptałem mu czule czując, że faktycznie przez tego papierosa, przez te moje słowa, mi samemu robi się lepiej.
– Trzynaście lat czekam na mieszkanie. Dziesięć lat żyję na ulicy. Co ma być niby lepiej? ¬– powiedział, a ja znowu musiałem uciekać, musiałem biec, bo czułem że tracę grunt pod nogami, że znowu wiruję w tych jego oczach, w tych jego studniach i że zaraz się przewrócę.
I znowu miałem poczucie winy, że ja mam mieszkanie, a on nie ma. Że ja mam papierosy, a on nie. Że ja nie noszę zimowej czapki w czerwcu, a on tak. I chciałem tam wrócić i zabrać mu tę czapkę, zrzucić go z tej ławki, dać mu swoje papierosy, klucze do mojego mieszkania i kazać mu wypieprzać do tego swojego mieszkania i mnie zostawić w spokoju na tej mojej ławce, bo już jest po północy, już niedziela, a to dzień święty. Czułem, że tak powinienem zrobić, a potem byłbym jak jeden z tych moich ukochanych meneli, który siedzi zawsze na Plantach pomiędzy ulicą Wiślną a Franciszkańską, otulony w puchowe kurtki i kożuchy. Zawsze ma przynajmniej dwie zimowe czapki założone na głowę, a spod nich w pięknym nieładzie zwisają kosmyki siwych włosów, wplatających się w bujną brodę. Na nogach ma zawsze buty z wysoką cholewą i onuce, całe nogi ma obwiązane onucami. I siedzi w tych czapkach, kurtkach, kożuchach i onucach zawsze tak samo, w zimie czy w lecie, a w rękach ma ołówek i kartkę papieru na podkładce, na której tworzy swoje szkice. Zawsze myślę, że to profesor ASP, który miał już dość użerania się z Radą Wydziału, czy innymi tam organami i sam z siebie wybrał, że będzie tworzył szkice na Plantach pomiędzy ulicą Wiślną, a Franciszkańską. Czułem, że ja też powinienem tam siedzieć i coś malować, a nie wracać autobusem do domu, w dodatku ze skasowanym biletem i pełną paczką papierosów. Gdybym chociaż nie miał papierosów to bym sobie jakoś wybaczył, że wracam tym autobusem do tego domu, ale miałem pełną paczkę. Więc jechałem i myślałem, że mógłbym być jak ONI, gdyby tylko noga mi się raz poślizgnęła, gdyby raz jeden coś się nie ułożyło tak jak miało, to mógłbym to ja spać teraz pod arkadkami PWST, a jakiś gnój dzwoniłby z mojego powodu na Straż Miejską. I stałbym w tych ciągnących się kolejkach po zupę, na Loretańskiej, na Reformackiej…. Na Plantach nie, bo na Plantach nie można nikogo karmić zupą, bo to psuje harmonię Tego Miasta. Co to, to nie. A w zimie dawałbym komuś w mordę, żeby zabrała mnie policja do aresztu, gdzie byłoby mi ciepło i mógłbym się umyć. A tak, muszę wracać do tego domu, z poczuciem winy, że to nie ja śpię na ławce.
/Filip Paluch - Rzecz o moich smutnych menelach/