Fani twórczości zespołu Cocteau Twins - a zarazem wielbiciele nagrań z kuźni 4AD (tej z najlepszych czasów, gdzie swoje płyty prezentowali m.in. Scott Walker czy Dead Can Dance, czy mało wtedy znany Bauhaus i Nick Cave wraz ze swoim zespołem The Birthday Party) mogą nieco przebierać nogami i uszami niczym maltańczyki, ponieważ takiego obrotu spraw jakiego we współczesnej muzyce z nurtu głębokiego new age pomieszanego z lekkim szczepiotem nowofalowej brzmienia nie było od dawna. A taki obrót zapewniła jedna z czołowych członkiń Bliźniąt Elisabeth Fraser wraz z Damonem Reece, perkusistą współpracującym m.in. z legendą shoegazu jaką jest formacja Echo & The Bunnymen, z Goldfrappem nagrał trzy - cztery albumy, w tym jedną EP-kę oraz grał w składzie Spiritualized przy legendarnym albumie tej grupy Ladies And Gentlemen We Are Floating in Space.
Projekt należy do najbardziej tajemniczych, ponieważ to nie jest jakby próba wskrzeszenia klasycznego, celtyckiego brzmienia Cocteau ale raczej takie odtworzenie francuskiego avant-popowego klimatu w kanwach ekscentrycznej mieszanki progresywnie narastających syntezatorów, oktawowo równych co do odstępów i partytury form melodystyki czyli też trochę kopiowania progresywno-rockowej dynamiki z ujęciem tego mistycznego, heterogenicznego obszaru kinetycznych form przerywających się różnymi scenami (czy to posługując się językiem muzyki liturgicznej sekwensami) w trwających milisekundy tranzycjach chromatofonicznych.
Pierwszy utwór z płyty, jakim jest Underwater jest dobrym tego przykładem. Mamy na początku ksylofon z szorstkim, lekko chropowatym głosem Elis, potem przejście na ścieżkę zestawu perkusyjnego, Optigana (dam głowę, że to taki 12-kanałowy zamiennik Nord Stage połączony z jakimiś kartdridżami z OP-1, ale to jest sprzęt działający na takiej zasadzie co Mellotron, tylko że produkowany jest bardziej pod innymi typami modeli) a póżniej podwójnego voxa (czyli głównego syntha pomieszanego z tym drugim) z gitarami i dozą głosów, nie tyle rytmicznych co i samej Elis.
Brdzęk cimbalomu słychać natomiast w początkach Golden Air. Sam tekst utworu wskazuje na dużą inspirację amerykańskim art popem (Kate Bush jak wiadomo jest tego przykładem, ostatnio dość popularnym), ale też brzmi jak reszta utworów z albumu zespołu Blue States World Contact Day. Raczej to jest mieszanka formatów, bo w niej można znaleźć i inspiracje Fleet Foxes - jak i też Porcupine Tree. Lekko anatolijsko-rockowe dźwięki też da się zauważyć. Nic dziwnego, że zrobiono z tego wysokiej klasy potpourri skoro to dla przeciętnego słuchacza, już i tak te przeładowanie synthami i efektami byłoby aż za trudne.
Bluedusk to zwinnie wykreowana promenada dźwięków, od plumkania starym pianinem, po ksylofon i optiganowe gloomy oraz hornet. Tempo na 6/6 w formie bostońskiego walca, oraz metaballadyczna konstrukcja wokalna przytłacza pięknem, które raczej jest sączące się niczym lukier z drożdżówki i nie daje zachwycających pobrzmień jako tzw. finisz wieńczący długim leadem z lekkim przesmykiem harfy w tle.
O reszcie utworów nie chcę mi się rozpisywać, ale sam materiał na nią bardziej nadaje się na szybkie wydanie SPM-u, które chciałem zrobić, jednak już wolałem dopełnić obyczaju ukończenia już mojego dojrzałego 60. felietonu.
Czy chciano zrobić z Elisabeth drugą Kate? Hmm, warto usłyszeć czego tam nie ma w porównaniu do klasycznych albumów progresywno-popowych: dobrej konstrukcji wokalno-instrumentalnej, zgrania odpowiedniego tekstu z możliwą adaptacją co do tła utworu, finezyjności wychodzącej z analogowych nagrań na taśmach magnetofonowych (które dodawały przynajmniej magii i prawdziwości brzmień), których nie sposób uchwycić w cyfrowym zapisie masteringu oraz... no, właśnie, zdecydowania się jakie jest tło narracyjne tej płyty. Bo tego ostatniego brakuje najbardziej.
Wiadomo, nigdy do klasycznych, idiosynkratycznych form ekspresji do których nas przez lata przyzwyczajał nas Cocteau Twins się nie wróci. Ale ta muzyka poetycką, czy nawet wariacko-awangardową z elementami przyjemnej, lecz pożytecznej dla mistycznych uniesień rozrywki nie jest. I te zmieszanie się światów: post-punkowego muzyka sesyjnego, z głosem już niemłodej reprezentantki neofolkowego undergroundu jakoś nie wychodzi najznamieniciej w praniu. Po przesłuchaniu jednak ponownym albumu, da się wypatrzyć jakieś przyjemniejsze części twórczości, które jakoś starzejące się znajdą swoich wielbicieli.
Ocena: (6/10,5)